środa, 30 czerwca 2010

95. Nic nie jest niemożliwe.

W końcu są znane wyniki. Nareszcie. Co za ulga. Wczoraj specjalnie zaplanowałam sobie gdzie będę o tej porze, kiedy mama do mnie zadzwoni z wieściami. Dzisiaj środa, więc cały dzień spędzałam z małą. Rano poszłyśmy do Mediateki wymienić bajki Tchoupi, na innego Tchoupi. A później siedziałam w napięciu na placu zabaw. Nigdy czas nie szedł tak wolno jak wtedy. A już po jedenastej nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Liczyłam ile dzieci bawi się dookoła. Ale w końcu o 11.44 otrzymałam upragniony telefon. Same pozytywne wieści! Z historią oczywiście była historia, ale na szczęście nie ma histerii. Jej wynik przyćmiły bardzo wysokie noty z pozostałych przedmiotów. Co za radość i ulga. Możesz ją sobie wyobrazić. Nabierz głeboko powietrze i nie puszczaj. Tak, trzymaj dobrze w płucach. Jeszcze chwilę. O, jeszcze troszeczkę, tak właśnie, nie puszczaj. O, możesz wypuścić. Poczułeś? O taką ulgę mi chodzi.  Czy wymarzony kierunek stoi przede mną otworem? Oczywiście, że stoi, bo to jest mój cel, a ja do niego zmierzam. A skoro pokonałam już tyle trudności i wciąż je pokonuje, to na nowo stwierdzam, że nie ma rzeczy niemożliwych. Może nie być łatwo, ale nic nie jest niemożliwe. Z takim nastawieniem idę dzisiaj świętować ze znajomymi na plaży. Naleśniki (zrobione przez chłopaków), gitara, morze i szampan. W dodatku Marija postarała się o ciasto z okazji moich dobrych wyników. 
Muszę tylko pamiętać, że jutro rano praca mnie nie ominie i przedszkole o 9 czeka na Julie :)

wtorek, 29 czerwca 2010

94. Towarzysko.

Ostatnio czas mija o wiele bardziej radośnie i przyjemnie. A wszystko przez to, że w końcu znalazłam towarzystwo! Wszystko zaczęło się od kuzynów Julii. Zaprosili mnie w sobotę na 19 urodziny do Willy'ego, kolejnego kuzyna. I tak się zaczęło pogłebianie naszej znajomości. Oprócz tego na imprezie poznałam też dużo osób w moim wieku i mam nadzieję, że utrzymamy znajomość. Długo będę pamiętać nocny spacer na plaży, ciepłe morze i spokój miasta. Następnego dnia ostatnio poznany Ali- Marokańczyk niestety nie pograł ze mną "w siatkówkę" (lub co innego tam planował robić, zawieźć mnie w odludne miejsce, poćwiartować i zjeść na obiad) i prawdopodobnie już nigdy się nie spotkamy, ale za to bardzo dobrze spędziłam tą niedzielę. Pogoda wyjątkowo była idealna do plażowania, a jak jeszcze miałam z kim pójść to już niczego więcej nie potrzebowałam. Od niedzieli codziennie razem chodzimy na plażę w to samo miejsce, gdzie plaża jest najbardziej piaszczysta, a 5 m od nas nie jeżdżą samochody, nie ma dużo ludzi, a wejście do morza jest królewskie. Cieszę się, że chcą mi pomagać z małą. Sama wolę z nią nie chodzić na plażę, bo trzeba mieć oczy dookoła głowy, co akurat problemem nie jest, ale nie chcę z nią dyskutować z moim przebogatym francuskim, kiedy obsypuje piaskiem sympatyczną panią, która siedzi obok. Mała złośnica na szczęście lubi swojego kuzyna i kuzynkę, a także ich znajomych, więc wspólnymi siłami dajemy sobie z nią radę. W dodatku w sobotę Marija założyła mi kartę w mediatece (dopiero teraz dowiedziałam się, że też ją mają w tym mieście), więc niedługo przeszukam cały budynek w poszukiwaniu chociaż jednej książki po polsku, a jak nie to zadowolę się krótkimi francuskimi, lub ulubionymi filmami po francusku.
Dzisiaj w łazience znowu spotkałam kolejnego obcego. Jaszczurkę. Wieczorem, kiedy chciałam się myć już jej nie było i zastanawiałam się, którędy wyszła. Niestety nie musiałam długo czekać, bo zaszczyciła mnie swoją obecnością pod prysznicem. Serce mi prawie stanęło, bo zaczęła krążyć, a ja miałam pianę na włosach. Przerażająca historia, ale na szczęście po wyjściu poprosiłam Jorge'a, żeby jako jedyny facet w tym domu pomógł mi się rozprawić z tym nieproszonym gościem. Muszę coś zrobić, bo moja cierpliwość się kończy i odwaga też ma swoje granice. Nie chcę następnym razem znaleźć węża lub pająka wielkości ręki. Wszystko przez to, że mieszkamy na skarpie i pierwsze piętro, które znajduje się pod parterem jest niżej, więc różne zwierzaki mają dobry dostęp do mojej łazienki przez okno. 
Jak na właściwy czas przystało dzisiaj miałam sen. Ach! Co to był za sen! I to na czasie! Otóż śniły mi się wyniki matur. I to jak realnie! Z tym, że również bardzo realnie byłam nimi zawiedziona. 25% z rozszerzonej historii? 30% z angielskiego? Niee.. to się nie może sprawdzić. Ale panika jest. Jutro o tej godzinie... tfu. Za 12 godzin... za 15 godzin odbiorę telefon od mamy. Pewnie będę z małą na placu zabaw. Ciarki mnie przechodzą, gdy o tym pomyślę. W dodatku nie wiem dlaczego najważniejsze, przyszłościowe decyzje podejmuje w środku nocy. Na każdą uczelnię rejestrowałam się ok północy, wszystkie dane również wtedy wypełniałam.  Jednak myślę, że są to dobre wybory. Koła ratunkowe jednak są. Musiało minąć kilka dni, żeby uświadomić sobie, że ok wybieram tą drogę, ale jak nie tu, to gdzieś indziej. Mam nadzieję, że dzisiejszy sen nie będzie koszmarem (o ile w ogóle jakiś sen będzie, bo mam dzisiaj babysitting- Portugalia gra z Hiszpanią, to wszystko wyjaśnia).
Siostra Sony'ego Maeva. Urocza 8-latka, z którą od samego początku się polubiłyśmy. Zaproponowałam wymianę, z chęcią będę się opiekować dziewczynką, która mnie lubi tak jak ona i próbuje mnie uczyć po swojemu francuskiego. Zamiast mnie gryźć, rzuca mi się na szyje i daje buziaka. Dlaczego nie potrzebuje au pair?!

Cassy i Pablo razem z plażowym fotografem. Ciekawie obserwuje się pracę innych fotografów. Niezła praca na wakacje i w dodatku lubisz to robić. Tylko czy w ogóle ktoś przychodzi o odbiór tych zdjęć, które kosztują majątek?

Cassy i Sony. Moje zdjęcie mają, plażowego fotografa nie.

piątek, 25 czerwca 2010

93. Miesiąc.

Dzisiaj minął dokładnie miesiąc od kiedy tu jestem. Całkiem przyzwoite tempo. A wszystko przez to, że co tydzień coś się działo. Najpierw samo zaklimatyzowanie się, później przyjazd dziadków z Holandii, później moja rodzinka, a teraz powrót do szarej rzeczywistości. Takie tempo mogłabym utrzymać. Czasami w ciągu dnia mam takie czarne myśli, że mogłabym wracać, albo nie wiem jak wytrwam do września, ale kiedy kolejny dzień się kończy dochodzę do wniosku, że wcale nie było tak źle i w sumie mam cholerne szczęście, że znalazłam taką pracę, że jestem w takim miejscu i mogę poznawać nowych ludzi, nową kulturę, nowy kraj. Dni zaczynają się zlewać. Chyba wpadam w jakąś monotonię. Ale już niedługo (jeżeli mnie nie zabiją, a mają okazję) może się to zmienić. W przyszłym tygodniu do znajomych mojej rodzinki przyjeżdża au pair z Anglii i liczę na to, że się poznamy. 
Podsumowując miniony czas moje relacje z Małą złośnicą teoretycznie się poprawiły, co nie zmienia faktu, że ona się nie zmieniła i ma swoje kaprysy, płacz, tupanie w podłogę, niestety gryzienie (mnie też!!!). Staram się nie wyprowadzić z równowagi, ale przynajmniej nie panikuję jak popłacze sobie 5 min. No nawet z 7min. Ale zauważam dużo zależności. Im mniej się nią interesuje, tym bardziej ona chce iść do mnie. Tylko skończe swoją prace i ide do swojego pokoju, to nie minie 5 min, a Mała jest u mnie. A jeszcze przed chwilą nawet nie chciała, żebym ją nakarmiła. Wkurzają mnie takie wachania nastroju, ale nie można nic na to poradzić. To dwulatka. Tylko dwulatka, która w drodze zadaje milion razy to samo pytanie, nawet gdy na nie odpowiadam, a jak nie odpowiadam też zadaje. Którą kładę spać na południową drzemkę, życząc bardziej sobie niż jej spotkania się z nią ponownie za 3h a nie za 1,5h. Która sama nie wie czego chce. Której zwyczajnie brakuje rodzeństwa! Niestety muszę przyznać szczerze, że nie zdążyłam jej jeszcze pokochać i mam wątpliwości czy w ogóle to się stanie, a to niewątpliwie utrudnia mi opiekowanie się nią. Kiedy krzyczy, że chce się przytulić do mamy, która właśnie jest bardzo zajęta i pracuje zamknięta w domu, staram się ją przytulić, chociaż jej krzyk, płacz i zgrzytanie zębami naciągają moje nerwy, a ta Mała złośnica wykorzystuje sytuacje i wbija mi zęby w szyje. To ja dziękuję bardzo. Koniec takiego przytulania. Ślad jest, konsekwencje również wyciągnęłam. Sytuacja może się zmienić, kiedy zacznę się cieszyć z każdej chwili z nią spędzonej. Ale to przychodzi z wielkim trudem. Cieszę się z małych, niepozornych rzeczy. O, teraz nie płacze jak ją zapinam do wózka, o, obudziła się, wzięłam ją na ręce, zaśpiewałam piosenkę, przebieram pampersa, a ona jest spokojna, nie płacze i nie woła: MAMAAAAA! I można by mnożyć takich sytuacji. Więc w sumie nie jest tak źle.
Odnośnie języka to po miesiącu stwierdzam, że niewiele zmieniło się z moim francuskim. Fakt, rozumieć rozumiem bez problemu (jeżeli ktoś nie zabije mnie zabójczym tempem) i w sumie dobrze porozumiewam się z małą, przedszkolankami, Mami (babcią), Cassy, Priscillą, Marokańczykiem, którego poznałam wczoraj i w sumie z Marije też, ale częściej nadal mówimy po angielsku. Z tym, że tutaj mam wrażenie że z dnia na dzień się cofam. Kiedyś nie zastanawiałam się nad zdaniami po angielsku, a teraz czasami myślę, żeby wszystko powiedzieć dobrze, bez błędów. Najważniejsze, że się rozumiemy. Muszę w końcu powiedzieć: stop english. Bo wychodzą czasami w głowie dziwne francusko-angielskie zdania typu: if tu as beacoup de travail you can go to d'autres chambre. Super. Na szczęście rozmawiając z nią przez telefon w końcu decyduję się na jedną opcję. 
Sprawa jedzenia zmieniła się o tyle, że po prostu sama sobie gotuję. Dalej nie wiedzą po południu czy wyjdą wieczorem czy nie, więc zawsze musze mieć coś zapasowego w lodówce, gdy odechciewa się gotować pani domu i ucieka z mężem na kolacje. Lunch też robię sobie sama. Ile można jeść bagietki lub zapychać się czymś niezdrowym. 
Mało zwiedziłam, ale wiem, że teraz zacznie się przygoda. Podróże w planach i marzeniach, a niektóre nawet jeszcze nie. Więc wszystko przede mną. 









niedziela, 20 czerwca 2010

92. St. Tropez.

W końcu zaczęłam niedzielne podróżowanie. Co prawda na początek niedaleko, tylko 18 km do Saint Tropez, ale i tak jestem bardzo zadowolona. W dodatku mam plan na kolejne podróże plus przewodnika i nauczyciela francuskiego w osobie kuzyna Julii- Sony. Razem z Cassy towarzyszył nam w dzisiejszej popołudniowej wyprawie. Pogoda niedzielna, tradycyjnie nieidelna, ale w większości słoneczna, tylko czasami pochmurna i deszczowa. Oczywiście relacja fotograficzna ukaże wszystko. Nadal rozmyślam nad tym dlaczego bogaci ludzie wybrali takie miejsce na swój wakacyjny kurort...
Anegdotka przyrodnicza. Klimat śródziemnomorski ma znacznie różnorodną faunę i florę. Przepiękne rośliny, drzewa, kwiaty. Ale jest również bogaty w owady. Może nie tak bardzo bogaty w komary jak klimat umiarkowany przejściowy (jak w Polsce), ale ma dużo innych osobników. Miałam już z nimi kilka przygód.  Po pierwsze w łazience. Ślimaki w futrynie. Dowiedziałam się, że tam są kiedy zamykałam drzwi i... niestety zniszczyłam ich skorupkowe mieszkanka... Oraz pewnego dnia, kiedy spieszyłam się po małą do przedszkola szybko zakładałam sandały i... ała! coś kłuje! To był motyl. Niestety w drugiej fazie rozwoju, czyli gąsienica. Teraz zawsze najpierw oglądam dokładnie sandały zanim je założę i zanim zamknę drzwi sprawdzę, czy nie ma tam żadnych osobników. 
Powracając do St. Tropez, nie spotkałam tam żadnego żandarma. Może następnym razem, kiedy pojedziemy tam rano na piknik pod cytadelą, spotkamy go po drodze. Kolejna wyprawa szykuje się do Cannes. Sony mówił, że droga wcale nie jest taka długa. 

















Tu wrócimy za tydzień.

Widok z Cytadeli.




91. Jedyny taki tydzień.



Co za niesamowity tydzeń! Zawieszony pomiędzy Chemin des Mannes, a Camping de la Baie, pomiędzy plażą, a portem, pomiędzy Cavalaire, a Lavendou, ale w całości spędzony razem. Wszystko dobrze się ułożyło, że przyjechali dopiero po dwóch tygodniach. Na początku oczywiście miałam wątpliwości, czy to dobrze, że przyjechali do mnie, kiedy właśnie się zaklimatyzowałam, mniej więcej poukładałam sobie na nowo świat, uczyłam się żyć bez ich fizycznej obecności obok mnie, a tu takie wtargnięcie. Po pierwszym dniu i pierwszej nocy, którą spędziłam z nimi miałam wizje ich odjazdu i bólu, który znów będzie mi towarzyszył. Jednak postanowiłam cieszyć się chwilą obecną i to mi pomogło. Nie wiem, kiedy ten tydzień minął. Każdy dzień był inny, ale jednak tak bardzo do siebie podobny. Przyzwyczaiłam się już, że codziennie rano z przedszkola jechałam ze świeżymi bagietkami do naszego mobile home'u i spędzałam z nimi razem czas przed południem. O 12 odbierałam małą i jechałam ją położyć spać i ok 14 znów wracałyśmy do nich, żeby pójść na plażę, na basen, na spacer, na wyprawę w nieznane. I to codzienne pytanie się Marije kiedy kończę dzień opieki nad małą, które każda rozumie inaczej. Ona zawsze odpowiadała, że nie wie kiedy skończy prace, ale ok 17.30 lub 18 lub 18.30 powinna być w domu i w sumie mogę ją przywieźć kiedy chcę, a my chcieliśmy mieć jak najwięcej wspólnego czasu, ale duża Julia nam w tym nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie, bardzo polubiła oczywiście małą Julcię, moich braci i rodziców, najbardziej tatę, chyba dlatego, że miał dla niej dużo cierpliwości i śpiewał jej śmieszne piosenki. Niesamowite też było to, że w ogóle mogłam ją ze sobą do nich zabierać, ale w końcu jej mamie to nie robiło różnicy, gdzie się nią zajmuje. A miała nawet lepiej. Jak w moim domu :) 
Niestety podczas ich pobytu cały nasz departament Var nawiedziła największa ulewa. W ciągu jednego dnia spadło tyle deszczu ile spada przez 6 miesięcy. Zginęlo ponad 20 osób i straty powodzi są niewyobrażalne. Na szczęście nas to ominęło i siedzieliśmy w błogiej nieświadomości skutków tego deszczu. Tato wymyślił sobie, że to taka typowa monsunowa ulewa (tak monsunowa w klimacie śródziemnomorskim...- takie zboczenie geograficzne). Pogoda również ich nie rozpieszczała. Upałów nie było. Komarów też nie. Ale i tak są opaleni i zadowoleni. 
Wczoraj po południu wyjechali i zostałam z dużą Julią, z którą teraz mam zupełnie inne stosunki. Ich obecność tutaj bardzo mi w tym pomogła. Zobaczyła, jak mała Julcia chce iść do mnie na ręce, poczuła się zazdrosna. Zobaczyła mnie w innym świetle i innym towarzystwie i potrzebowała mojej obecności koło siebie. A kiedy ich pożegnaliśmy to długo mnie przytulała i całowała w policzki. Myślę, że może być teraz łatwiej, kiedy już bardziej się lubimy. 
Ten tydzień będę długo wspominać. Ale mam nadzieję, że nie będę się rozklejać w miejscach, w których byłiśmy razem. Te zachody słońca w porcie... Nie wiem skąd, ale czuję się o wiele silniejsza w przeżywaniu takiej rozłąki. Mam jakąś siłę, która pcha mnie do przodu i nie pozwala rozpaczać. Przecież właśnie trwa wielka przygoda, która już nigdy może się nie zdarzyć. Więc zamierzam się cieszyć chwilą. 

Z Juliami


W tym miejscu chciałabym spędzić swój ostatni wieczór w Prowansji.




Niańki na spacerze, rodzice mają wolne.


Urodziny Mamy.





poniedziałek, 14 czerwca 2010

90. Niewypowiedziane marzenia.

Przyjechali! W końcu doczekałam się swojej kochanej ekipy! Sobotnie przedpołudnie minęło bardzo szybko. Jeszcze wyskoczyliśmy z Cassie i dzieciakami do miasta, Mała zasnęła w drodze powrotnej. Upiekłam czekoladowe ciasto i po 14 dostałam wiadomość, że już są w Cavalaire. Spakowałam potrzebne rzeczy, Julie wsadziłam do fotelika i w długą. Chyba jeszcze nigdy tak szybko nie zjeżdżałyśmy z tej góry. Mijam drugie rondo i patrze 10 m od nas jest nasz samochód! Macham, a oni nic. Przez chwilę zwątpiłam czy to oni, ale już po 2 sekundach była wielka radość! To nie był przypadek, że właśnie w tamtym momencie się spotkaliśmy. Przez ten ostatni etap byłam ich osobistym GPSem, bo ten samochodowy już zaczął świrować. A przywitanie na miejscu? Jeśli możnaby dzięki miłości ogrzać lód, to w tamtym momencie roztopiłyby się wszystkie lodowce, lądolody, Antarktyda i Arktyka. Jak cudownie jest zobaczyć znowu te kochane twarze! A Julcia! Jak ona urosła i te włoski! I co najważniejsze od razu rzuciła mi się na ręce! Byłam tak zaskoczona i zachwycona! Myślałam, że nie będzie mnie pamiętać, ale tak mnie złapała i nie chciała puścić. A druga Julia, starsza, zazdrosna, do mojej mamy nie chciała pójść. Więc miałam dwie Julie na rękach. Domek bardzo im się spodobał, duży taras, dookoła drzewa, roślinki, palmy. To pierwsze popołudnie było fantastyczne! Duża Julka wniebowzięta obecnością małego dziecka, całowała i przytulała małą Julcie, której w końcu to się przestało podobać. Po południe smakowało koktajlem truskawkowym, własnoręcznie robionym, prosto z Polski! Przed 19 odwieźlimy dużą Julie do domu i przedstawiłam moją rodzinke Marije, pokazałam im swój pokój i wzięłam kilka rzeczy. Pojechaliśmy za miasto na odległą plażę przywitać się z morzem. Woda była ciepła, słońce spokojnie zachodziło za pagórkami, wiał lekki wiatr, Julcia bała się zamoczyć stópki we wodzie. Tą noc i cały kolejny dzień spędziliśmy razem. Spałam razem z moją małą siostrzyczką i niestety smutne myśli chodziły mi po głowie. Jednak staram się cieszyć chwilą i dniem dzisiejszym. 
Całą niedzielę spędziliśmy razem. Przed południem bardzo kontrowersyjna Msza, później wspólne przygotowywanie polskiego obiadu. Wydawało mi się, że od wieków nie jadłam kotletów mamy. Dużo rozmów i radości ze zwkłego (w tym wypadku niezwykłego) bycia razem. Spacer do portu na zachód słońca. Obiecane lody. Tym razem musiałam już wrócić do domu, przecież rano zaczynałam normalnie pracę. Naładowałam baterie ile się da. Tradycyjnie pogoda nas nie rozpieszczała, w końcu to był nasz jedyny wspólny dzień, który cały spędziliśmy razem. 
Poniedziałek zaczął się bardzo słonecznie. Począwszy od samej pogody, po reakcję mojej podopiecznej, z którą ostatnio mam zadziwiająco dobre stosunki. Dużo uścisków, całusów i słów tęsknoty, kiedy wychodzę wieczorem, ale również rano, kiedy przychodzi zadowolona do mojego pokoju. Jakże inny to jest widok od mokrych od łez dni. Muszę go sobie dobrze zapamiętać, by mieć czym się pocieszyć i co wspominać. Nie ma problemu, żebym zabierała dużą Julie do mojej rodzinki. Po odwiezieniu jej do przedszkola mam trzy godzinki wolnego, o 12 ją odbieram, kładę do łóżka, a jak się obudzi, zabieram na zabawy z małą Julcią, Karolem i Filipem. Dzisiaj głównie królował dawno obiecany basen. A jeśli chodzi o kulinaria, to moja mama potrafiła spełnić niewypowiedziane marzenia i zrobiła pierogi ruskie! Wyszło ich dokładnie 150! Małej Francuzce tak posmakowały, że mogłaby je jeść cały dzień. Coś niesamowitego!