środa, 7 lipca 2010

97. Wyprawa po marzenia.

Zrobiłam ciekawą zapowiedź wypadu na wyspę, a tymczasem obrałyśmy z ciocią zupełnie inny kurs. Kocham spontaniczne zmiany decyzji. Rozłożyłyśmy mapę i razem spojrzałyśmy w to samo miejsce, które znajdowało się ponad 100 km od nas na północ, wgłąb kraju. Nie myślałyśmy długo, od razu ruszyłyśmy w drogę do miejsca gdzie spełniłają się marzenia.
Miałyśmy plan być nad jeziorem Świętego Krzyża (Lac de Sainte Croix), zobaczyć lawendowe pola, przejechać Grand Canyon (we Francji też jest!), ale udało nam się zobaczyć o wiele więcej. Wszystko  dzięki spontanicznym decyzjom i błędom patrzenia na mapę.
Najpierw zatrzymałyśmy się w Draguignan (miasto w którym na stałe mieszka Sony ze swoją siostrą Mayevą). Dowiedziałyśmy się, że przez te ulewy i powodzie, które miały miejsce 3 tygodnie temu część drogi była zepsuta, więc musiałyśmy zmienić trasę i jezioro pokonywałyśmy od strony zachodniej. Dzięki temu pierwszy raz wykąpałyśmy się w jeziorze w okolicach Bauduen. Miało niesamowity kolor! Błękit pomieszany z turkusem. Było ciepłe, ale bardzo głębokie o dosyć kamienistym dnie. 


Dużo zdjęć robiłam z samochodu, ale ciocia okazała się na tyle dobrze współpracującym kierowcą, że wykorzystywała punkty widokowe i nie jechała tak szybko kiedy zależało mi jakimś widoku. Dlatego zawdzięczam jej wiele całkiem dobrych kadrów. Właściwie całą wycieczkę jej zawdzięczam. 


Nad jeziorem zapytałyśmy pana z wypożyczalni, czy wie coś na temat pól lawendowych tutaj w okolicy. Pokazałyśmy mu mapę, a on wytłumaczył nam którędy dojechać do lawendowego raju. Obmyślałyśmy z ciocią plan jak mu ukręcimy głowę, jeśli blefował. Jechałyśmy ciągle na północ, a piękna trasa widokowa towarzyszyła nam po prawej stronie. Wreszcie wjechałyśmy na płaskowyż. Są! Pola lawendowe! Od razu je wypatrzyłam. Zjechałyśmy na "białą drogę" (wiejską, mało uczęszczaną). Po jednej i drugiej stronie w rz ądkach rosła lawenda. Jedno pole bardziej fioletowe drugie mniej. To w zależności od wieku i rodzaju lawendy. W końcu wybrałam jedno pole i zjechałyśmy na pobocze. Chwila dla fotoreporterów. Nie, żadnych fotoreporterów. Może za mało czasu wtedy stałam i zwyczajnie cieszyłam się, że znajduję się w takim cudownym otoczeniu, jak to zwyczajnie robię, gdy chcę coś przeżyć, dobrze zapamiętać. Jednak marzeniem było również zrobienie pięknych zdjęć, więc zatrzymywałam utracone chwile pomiędzy mignięciami miagawki. Teraz gdy oglądam zdjęcia nie mam tylko obrazu przed oczami, ale czuję też jej zapach, a także słyszę pszczoły, które ciężko pracują. Było jeszcze za wcześnie na lawende w pełnej okazałości, więc zapowiada się powrót w to piękne miejsce. A tymczasem pragnę, by wszyscy, którzy czytają moje teksty z czytelników zamienili się w widzów.






Dobrze, że wybrałyśmy drogę na płaskowyżu, bo równolegle biegła droga wzdłóż jeziora, jednak znajdowała się pod nami, wtedy na pewno nie zobaczyłybyśmy lawendy.
Chociaż było już po 18 miałyśmy przed sobą jeszcze długą drogę i właściwie jeszcze wiele do zobaczenia. Pomiędzy drzewami ukazało nam się urocze miasteczko pomiędzy górami- Moustiers- Ste Marie. Pomyślałyśmy o tym samym: musimy do niego pojechać.

Zbierało się na burzę, ale nas to nie zniechęcało.


Sklepy z pamiątkami w których sprzedają czujniki-cykady, imitujące granie wieczorne cykad. Niestety bardzo ubogo imitujące. Wieczorem i w nocy prawdziwe cykady umilają czas, kolyszą do snu, a ich imitacje po prostu działają na nerwy zwłaszcza, że znajdują się w co drugim domu.



Pokochałam lawendowe lody! Nie wyobrażałam sobie jak mogą smakować. Myślałam, że może bardziej gorzkie, ale były wyśmienite! Ciekawe czy jeszcze kiedyś je spróbuję.

Po krótkim odpoczynku w tak uroczym miejscu ruszyłyśmy w stronę Grand Canyon'u. Długo dyskutowałyśmy czy wybrać jego północną czy południową stronę. Dlatego poszłyśmy na kompromis i połowę przejechałyśmy północną, połowę południową. Nie byłam przygotowana na takie cudowne widoki! Na szczęście mój obiektyw tym razem przejął kontrolę i był znakomicie przygotowany do uwiecznienia w swoich wąskich ramach tyle piękna.








Przyroda robi niespodzianki i spełnione marzenie wieńczy tęczą ze skarbem na jej końcu. 



Już myślałam, że nie zobaczę we Francji tak pięknych zachodów słońca. Kilka minut po tym jak odjechałyśmy z tego miejsca zza chmur wyszła czerwona tarcza słońca, ale nie było mi już tak żal. Widziałam tyle pięknych widoków tego dnia, że ten zachód słońca byłby zbyt dużym rozpieszczeniem.
Wracałyśmy beztrosko rozmawiając sobie o świecie muzyków. Wróciłyśmy późno w nocy i spałyśmy w jednym łóżku. Rano Julia była oczarowana moją ciocią i chciała, żeby pomagała jej w myciu zębów i czesaniu. Zawiozłyśmy ją do przedszkola i zjadłyśmy królewskie śniadanie. 
W jeden dzień spełniły się moja marzenia (oczywiście nie wszystkie), ale także te o których nawet nie zaczęłam marzyć. Teraz zastanawiam się jaki wpływ ma na człowieka przebywanie wśród piękna przyrody. Czy człowiek staje się piękniejszy? Czy jego wnętrze się ubogaca? Czy człowiek przypomina sobie, że jest tylko człowiekiem? Polecam wszystkim! 

2 komentarze:

  1. Jeśli lepiej się czujemy, na pewno o niebo lepiej wyglądamy;) Uwielbiam oglądać Francję oczami Malaiki ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Teraz jestem przekonana, ze Francja jest o wiele bogatsza w widoki niz Irlandia!

    OdpowiedzUsuń