Deszczowe dni. A ja wspominam pobyt we Francji. Dlatego odświeżam zdjęcia i publikuję drugą część opowieści z Nicei. Może komuś zrobi się przez to cieplej. Skończyłam tu. A teraz można już odpiąć pasy, bo zapowiada się bardzo długi lot. Post.
Po niesamowitej nocy pod gwiazdami wróciliśmy do miasta. Czułam jakby temperatura powietrza wzrastała z każdą minutą. Postanowiłam przeczekać godziny południowe w domu na ostatnim piętrze rozkoszując się oglądaniem albumów przy słuchaniu Bregovica. W tym czasie również dokładnie przestudiowałam mapę, przewodnik, spakowałam aparat, butelkę wody i ruszyłam do Starej Nicei. Nie wiem czy już to ktoś kiedyś nazwał, ale mój typ zwiedzania polega na fotografowaniu. Nie tak jak japońscy turyści wszystkiego co się widzi dookoła siebie. Na początku nawet kierowałam się mapą, zmierzałam nawet w wyznaczonym kierunku, ale ogrom tych przepięknych uliczek, które na każdym kroku mnie kusiły, zmusił mnie do schodzenia ze szlaku i zagłębianiu się coraz głębiej, coraz głębiej w środek prawdziwej Nicei. Później próbowałam znaleźć te uliczki na planie miasta, ale gdy już osiągnęłam cel zaraz znajdowałam się w zupełnie innym miejscu, które mnie urzekło. Nie wiem czy ktokolwiek byłby tak cierpliwy, żeby w ten sposób ze mną "zwiedzać". Uwielbiam uczucie, kiedy nikt mnie nie popędza. Mogę patrzeć i oglądać ile chcę. Wracać kilka razy w to samo miejsce. I tylko ja decyduję kiedy rozpocznę, kiedy zrobię przerwę, kiedy skończę, gdzie skręcę.
Po niesamowitej nocy pod gwiazdami wróciliśmy do miasta. Czułam jakby temperatura powietrza wzrastała z każdą minutą. Postanowiłam przeczekać godziny południowe w domu na ostatnim piętrze rozkoszując się oglądaniem albumów przy słuchaniu Bregovica. W tym czasie również dokładnie przestudiowałam mapę, przewodnik, spakowałam aparat, butelkę wody i ruszyłam do Starej Nicei. Nie wiem czy już to ktoś kiedyś nazwał, ale mój typ zwiedzania polega na fotografowaniu. Nie tak jak japońscy turyści wszystkiego co się widzi dookoła siebie. Na początku nawet kierowałam się mapą, zmierzałam nawet w wyznaczonym kierunku, ale ogrom tych przepięknych uliczek, które na każdym kroku mnie kusiły, zmusił mnie do schodzenia ze szlaku i zagłębianiu się coraz głębiej, coraz głębiej w środek prawdziwej Nicei. Później próbowałam znaleźć te uliczki na planie miasta, ale gdy już osiągnęłam cel zaraz znajdowałam się w zupełnie innym miejscu, które mnie urzekło. Nie wiem czy ktokolwiek byłby tak cierpliwy, żeby w ten sposób ze mną "zwiedzać". Uwielbiam uczucie, kiedy nikt mnie nie popędza. Mogę patrzeć i oglądać ile chcę. Wracać kilka razy w to samo miejsce. I tylko ja decyduję kiedy rozpocznę, kiedy zrobię przerwę, kiedy skończę, gdzie skręcę.
Zakochałam się w kolorach francuskich kamieniczek. Wiadomo, że nigdy tam nie jest cicho i spokojnie, nie da się chyba usłyszeć śpiewu ptaków, ani nawet szumu morza, które jest przecież nie więcej jak kilkaset metrów dalej. Ale byłam zauroczona tym klimatem. Nade mną suszy się pranie, po latarniach wspina się bluszcz, a w oddali słychać melodię pozytywki. Mijam galerie, które znajdują się na parterze tych kamienic. Zatrzymuję się i wpatruję się w wystawy. Czasami łapię spojrzenie, być może samego artysty? Czy ja kiedyś będę miała galerię? W powietrzu unosi się zapach lawendy, mydła, bagietek. Czuć wolność.
Wieczorem moi nicejscy wybawcy zabrali mnie na Nice Jazz Festival 2010 do ogrodów Matisse'a. Główną gwiazdą wieczoru był Goran Bregovic. Lubiłam jego muzykę, ale usłyszeć ją na żywo to było ogromne przeżycie. To pomiędzy jednym koncertem a drugim Cecile zabrała mnie na soccę - francuski, a dokładniej nicejski przysmak, którego smak mogę porównać do cieniutkiego omleta z kuskusa. Wróciliśmy wytańczeni i wybawieni późno w nocy, jednak nawet wtedy Cecile znalazła dla mnie czas, żeby szczegółowo opowiedzieć jak mogę się dostać następnego dnia do Monaco, gdzie pójść najlepiej poleniuchować na plażę i dlaczego warto pojechać za włoską granicę spróbować pizzy w malutkiej miejscowości.



Wieczorem moi nicejscy wybawcy zabrali mnie na Nice Jazz Festival 2010 do ogrodów Matisse'a. Główną gwiazdą wieczoru był Goran Bregovic. Lubiłam jego muzykę, ale usłyszeć ją na żywo to było ogromne przeżycie. To pomiędzy jednym koncertem a drugim Cecile zabrała mnie na soccę - francuski, a dokładniej nicejski przysmak, którego smak mogę porównać do cieniutkiego omleta z kuskusa. Wróciliśmy wytańczeni i wybawieni późno w nocy, jednak nawet wtedy Cecile znalazła dla mnie czas, żeby szczegółowo opowiedzieć jak mogę się dostać następnego dnia do Monaco, gdzie pójść najlepiej poleniuchować na plażę i dlaczego warto pojechać za włoską granicę spróbować pizzy w malutkiej miejscowości.
A tu już Monaco. Kraj straszliwie bogatych ludzi. Byłam w nim może 2 godziny. Tym razem tylko odhaczone.
Za namową Cecile pojechałam kolejką do Villefranche sur Mer. Malutkiej miejscowości za Niceą, która słynie z niezwykle głębokiego portu i kamieniczek w kolorze oranżady. Spędziłam tam kilka cudownie beztroskich godzin. Jednak słońce było tak intensywne, że wykończona wróciłam do Nicei.
Mogłabym jeszcze wiele opowiadać o kolejnych dwóch dniach, kiedy czekałam na samolot powrotny. Ale chyba jednak wystarczy. To była niesamowita przygoda, która nadal pokazuje mi, że marzenia się spełniają. Jeśli tylko chcemy, możemy wszystko.