poniedziałek, 17 stycznia 2011

słoneczny uśmiech. Sardynia

Skończyłam megaszybki antybiotyk i wracam do sił. Jeszcze straszę głosem, ale wieczorami już jest znośnie. Najgorzej gdy siedzę sama w mieszkaniu i czytam sobie książki i różne notatki, a tu nagle dzwoni telefon, wtedy ja zamieniam się w starszego dziadziusia, który ochrypłym basem odpowiada, że czuje się dobrze. 

Staram się nie dać upupić. Chwila zawahania i "podstęp" gotowy. Ja oczywiście robię źle. Powinnam leżeć bite trzy dni i nawet nie mrugać oczami, bo zrobię przeciąg. Traktowanie mnie jak niemowlaka nie wzbudza pozytywnych emocji. Najciekawsze w tym jest to, że rodzice są w porządku i nie mają nic przeciwko. Zresztą nawet biorę przykład z mojej mamy, która również podczas mocnego przeziębienia biega i skacze. Dobrze, że robiłam swoje. Życie by mi uciekło.

A przez to, że również biegałam i skakałam, znalazłam towarzysza fotograficznego. W końcu większy motywacyjny kopniak. Zamiast narzekać na brak zdjęć, muszę w końcu wyjść, wyciągnąć aparat i zacząć coś tworzyć. Teraz nie pomaga w tym co prawda sezon sesyjny, ale i tak łapię chwile.

Dzisiaj Sardynia zawitała do mojej skrzynki pocztowej. W ogóle nie spodziewałam się kartki w tym tygodniu, a tu taka niespodzianka! Patrząc na moje doświadczenia z obcokrajowcami na odległość (również przez inny portal) mam czasami taką chęć aby kiedyś ich wszystkich spotkać. To są takie barwne rozmowy! Pokusiłam się nawet o pewien sondaż. Pytałam o ich największe marzenia. Wyszły ciekawe odpowiedzi. Jednak nie można tego uznać jako badanie socjologiczne. Co dziwne, pierwszy raz spotkałam się z tym, że komuś podoba się czyjś odcień skóry, a jest biały!


Od kiedy zaświeciło słońce, kąciki ust nieustannie pną się ku górze. Dziwna sprawa dezorientująca przechodniów, aczkolwiek bardzo miła. Nie wiem czy to uśmiech do myśli, czy z powodu miłych wspomnień, czy pewnie połączenie wielu czynników, ale nie chcę tego zmieniać. Niech trwa jak najdłużej!
1. Sardynia (Włochy)

środa, 12 stycznia 2011

gorączka ironii.

37,1 i wciąż rośnie.
Wciąż mi doskwierają skutki wyjazdu sylwestrowego. 
Fakt miło, ale nie mam ochoty kaszleć przez następne dwa tygodnie.
Niestety nie widać poprawy. Może jakiś antybiotyk?
Jutrzejsza wizja 4-godzinnego angielskiego mnie miażdży.
Pocieszam się, że moje kartki już dotarły do USA, Finlandii, Niemiec i Białorusi. 
Wysyłam kolejne. Do Turcji i Finlandii (znowu).
Pani na poczcie w okienku speszonym głosem wyznała, że nie zna się na geografii, chociaż prosiłam o znaczek do Azji (w końcu Turcja jest w Azji Mniejszej). Dała do Europy. Może dojdzie.
Oczekuję, aż zastanę moją skrzynkę pełną kartek z całego świata.

Poprosiłam pana w foto-naprawie o usprawnienie mojego Zenita. Odliczył sobie symboliczną piątkę i mogę łapać chwile na czystą kliszę.

Jedni panowie dorastają, inny zostają tacy sami niedojrzali i zdziecinniali. Dlatego cieszę się, że tego drugiego ominęłam, a ten pierwszy wciąż gdzieś jest na horyzoncie. 

Ostatnio siedziałam z Kawą we francuskiej naleśnikarni i obmyślałyśmy wakacyjny plan. Poradnik globtrotera na tapecie. Wiemy jak się uzdatnia wodę, a także jakie tropikalne choroby mogą nam grozić tam gdzie pojedziemy. Nawet gdyby to miała być "tylko" Europa. 

Pani od kultury języka uznała moją pracę z kolokwium za mniej "kulturalną", aby dostać piątkę, ale też nie tak złą, żeby dać czwórę. Zresztą jak zobaczyła jak bardzo jestem aktywna, to dała mi mniej. W końcu "nie ma dla mnie różnicy". Nie ma dla mnie różnicy? A moja satysfakcja? A moje ambicje?

Spotkanie na rynku wuja-matematyka (znienawidzonego przez znajomych studentów, których jest wykładowcą) nie należy do najprzyjemniejszych. Jak tu szybko skończyć rozmowę, żeby a) nie zapytał o moje studia (które są dla niego czystą beznadzieją, przecież mogłam iść na ASP, albo na polonistykę, a już najlepiej na mateMAtykę), b) nikt znajomy nie zobaczył mnie z nim (miał kolorową czapkę z pomponem. to nie wymaga komentarza prawda?), c) nie zapytał dlaczego włóczę się po rynku, zamiast uczyć się do sesji (tu zaciera ręce: ha! porozmawiamy o twoich studiach po egzaminach- myśli, że mnie wywalą). Na szczęście zaraz przyszła Kawa. Ale cóż. Rodziny się nie wybiera.

piątek, 7 stycznia 2011

czysta klisza.

Zakładam nowy film do aparatu. Ostrożnie przeciągam go, aby nie otworzyć za dużo, żeby się nie prześwietlił. Nie jestem pewna czy uda mi się nim zrobić 36 czy 38, a może tylko 34 zdjęcia. Nie wiem kto na nich będzie i czy będą dobrze naświetlone. Nie wiem czy znajdę odpowiedni moment, aby uchwycić te chwile. Nie wiem czy zdołam wyostrzyć oczy, aby widzieć w nich dobro. Jednak wiem, że będzie emocjonujący czas, kiedy nie wiem co się uda, jak to wyjdzie. Ale będę próbować. 



- Dlaczego codziennie udajesz się do lasu?
- Aby się modlić.
- Ale czy Bóg nie jest wszędzie?
- Oczywiście, że Bóg jest wszędzie!
- I Bóg jest ten sam w każdym miejscu?
- Tak, Bóg w każdym miejscu jest ten sam.
- Dlaczego zatem udajesz się na modlitwę do lasu?
- Ponieważ w lesie ja nie jestem ten sam.
Bruno Ferrero

poniedziałek, 3 stycznia 2011

noworoczne nadzieje.

Z szerokim uśmiechem wchodzę w nowy rok. Końcówka grudnia wpisuje się w jedne z najlepiej spędzonych chwil minionego roku. Potrzebne mi było takie porządne naładowanie pozytywną energią. Zimowe szaleństwo na nartach, bolący brzuch od śmiechu, przegadane noce, wspólne działanie, wymienianie się guzikiem, unikanie mówienia "nie", przetańczona na balu noc sylwestrowa. Cudowni ludzie. Cudowny czas. Czuję, że jeszcze wiele niesamowitych chwil przede mną.