piątek, 30 lipca 2010

Zaczarowane zdjęcia

Powiem szczerze, że odkąd wróciłam do Polski nie mam czasu na ogarnięcie wszystkich zdjęć i wspomnień. W niedzielę znowu ruszam dalej, a Nicea i Monaco dalej jeszcze siedzą w obrazach "w szufladzie". Co prawda krzyczą i dobijają się drzwiami i oknami, ale jeszcze muszą trochę wytrzymać. Sama jeszcze nie miałam czasu spokojnie usiąść i pooglądać zdjęć i wyobrazić sobie, że stoję pomiędzy tymi kolorowymi uliczkami, oddycham tym śródziemnomorskim powietrzem i kąpię się w turkusowo-błękitnym morzu. W zamian za to moja Julka biega po trawie w ogrodzie i zrywa maliny. Temperatura jest już conajmniej o 10 stopni niższa. W dodatku jestem już w końcu studentką dziennikarstwa i nie stoję nadal nad przepaścią. Obiecuję, że wrócę do opowieści o pożegnaniu z Francją, a tymczasem zostawiam zdjęcie z porannej sesji nad magicznym stawem z dwiema wróżkami, które te zdjęcia zaczarowały. 


Więcej w mojej galerii (aagatha.deviantart.com)

niedziela, 25 lipca 2010

Nicea cz.1

To był niesamowity czas spędzony w tak pięknym mieście. Czas z aparatem i własnymi myślami. Bez małego brzdąca. Cztery dni wakacji u ludzi, którzy z całego serca chcieli mi uchylić nieba. I zdecydowanie im się to udało już od pierwszych chwil. Wszystko przebiegło według planu. Ostatnia noc była bardzo krótka, jednak planowo wstałam rano, zostawiłam na przystanku Julię i jej mamę i odjechałam w nieznane. Julia płakała, ale myślę, że raczej z powodu tego, że nie może pojechać autobusem, niż że ja odchodzę, fakt faktem było nieco dramatycznie. W dodatku po drodze towarzyszyła mi dziewczyna z mediateki, która jest klonem filmowej Amelii. Dojechałam do Toulonu ok 9.00. Szybko znalazłam wcześniejszy pociąg do Nicei, kupiłam bilet i wysłałam wiadomość do Cecile, że spotkamy się wcześniej na dworcu. Pierwszy raz jechałam TGV i nie wiem, może na tym odcinku nie rozpędzał się do 300 km/h, albo byłam tak zauroczona krajobrazami, że tego nie poczułam. Na dworcu usłyszałam urocze: dzień dobry i ruszyłyśmy z Cecile do ich domu. Liczyłam na miejsce na kanapie, a otrzymałam o wiele więcej! Własny pokój, łóżko, dostęp do łazienki, wyżywienie, a nawet atrakcje! Z tą rodziną miałam więcej szczęścia niż mogłoby się wydawać. Cecile ma polskie korzenie, stąd ta bardzo dobra znajomość polskiego, pracuje w sklepie jubilerskim w Monaco, Julien pochodzi z Korsyki i jest biologiem, zajmuje się zwalczaniem raka, ale pasjonuje się sztuką, cały dom pełen jest jego obrazów i rzeźb (przepiękne są!), w dodatku lubi gotować, o czym przekonałam się tuż po przybyciu. Po szybkim lunchu zebraliśmy rzeczy i pojechaliśmy kilka kilometrów dalej na plażę w okolice Monaco. Przepiękne widoki, przejrzysta, orzeźwiająca woda, niespodziewanie wysokie fale (które zmoczyły mi całe ubranie w trakcie kilkusekundowej ewakuacji), słońce i beztroskie popołudnie. Myślałam, że to wystarczająco piękny wstęp jak na pierwszy dzień. Jednak Cecile zaproponowała mi wyjazd z nimi w góry na noc. "Są tam góry, całe niebo pełne gwiazd, kościółek w oddali i owce, nikogo więcej". Chyba lepszej reklamy nie mogła zrobić. Chociaż couchsurfing polega na udostępnianiu miejsca do noclegu, ta pierwsza noc była dosyć nietypowa. Już godzinę drogi od Nicei znajdowaliśmy się 1120 m n.p.m. Jedynie zdjęcia będą w stanie oddać urok tego miejsca. Było dokładnie to o czym mówiła Cecile. Tysiące gwiazd, kilka spadających, mały kościółek i owce, których beczenie i dzwonki na szyi obudziły mnie na wschód słońca. Niesamowite przeżycie. Teraz stwierdzam, że czasami dobrze jest się tak przytulić do ziemi i poczuć jej rytm. Wsłuchać się w melodię gór i pobyć sam na sam na przełomie dnia i nocy. 
Zatoka pod Monaco, gdzie przyjechaliśmy na plażę. 

Wydawało mi się, że każdy dom w tej miejscowości to dzieło sztuki. W dodatku te sufity!


Julien przygotowujący nasze "pokoje".

Nicea nocą.

Poranek w Nicei

Moje ulubione połączenie porannych kolorów.

Owca, która patrzy mi się w oczy powiedziała swoim rodzicom, którzy stoją za nią, że jakaś czarna skrzynka próbuje do nich strzelać. 

Więc uciekły.












piątek, 16 lipca 2010

Na walizkach.

Plan ze Szwajcarią niestety nie wypalił. W Korsyce dalej głucho i we wszystkich innych rodzinach do których pisałam. Za to mam zaklepane noclegi w Nicei u bardzo sympatycznych ludzi Cecile i Julien, którzy wezmą mnie na swoją kanapę. Jutro zakładam plecak, biorę walizkę i aparat do ręki i jadę spełniać swoje marzenia. Czuję, że mój obiektyw pokocha Niceę od pierwszej klatki. Jeżeli uda mi się połączyć u moich pierwszych CouchSurferów to postaram się relacjonować na bierząco pobyt w Nicei. Póki co spędzam jeszcze ostatnią noc wśród melodii cykad (czy w Nicei też słychać cykady?). Cavalaire sur Mer zapamiętam jako niewielkie, nadmorskie miasteczko, w którym bardzo dużo starszych ludzi postanowiło spędzić resztę swojego życia. Miasteczko, które posiada mury z kwitnących oleandrów i innych śródziemnomorskich kwiatów. Miasteczko, które pachnie wakacjami, kremem do opalania i świeżymi bagietkami. Które brzmi cykadami, szumem fal i świstem wiatru na łodziach w porcie. Czy będę kiedyś jeszcze au pair? Nie umiem teraz jeszcze tego powiedzieć. Skoro jest wybór to wiem, że nie pojadę do jedynaczki dwulatki. Najchętniej do małego bobasa, lub trochę  starszych dzieci. 
Spędzam ostatnią noc w tym miejscu i nabieram energii na ciąg dalszy przygody.

Wieczna podróż.

Zmiany z minuty na minutę. Jeden mail więcej i już jestem pewna, że ta rodzina nie jest w porządku. Wiem, że w sobotę rano wsiadam w autobus do Toulonu, a z Toulonu w pociąg do Nicei. Teraz tylko czekam na potwierdzenie lub odrzucenie kolejnej możliwości: au pair w Szwajcarii. Już jestem prawie spakowana. Łazienka ogarnięta. Wczoraj po spóźnionej wypłacie Mała Złośnica idealnie trafiła z komentarzem: au revoir. Już niedługo mała... Nagle muszę sobie przypomnieć jakie rzeczy chciałam zrobić jak będę już stąd wyjeżdżać we wrześniu. Wyspa Port Cros musi poczekać na następny raz. Jazda skuterem po wybrzeżu też (chociaż dzisiaj Alex miał skuter, ale nie miał drugiego kasku...). Na wschód słońca może uda mi się wstać w Nicei. Pomimo wszystko będę miło wspominać pobyt tutaj. To były dosyć intensywne dwa miesiące. Owszem, nie zawsze było łatwo i pięknie. Pewnien etap mam już za sobą. Coś przeżyłam, czegoś doświadczyłam. Ale widocznie tak musiało być. Nie zawsze trafiamy na tych odpowiednich ludzi. Teraz przede mną jeszcze inna przygoda. Pakuję walizkę i ruszam bladym świtem. Czy to nie jest przypadkiem to o czym zawsze marzyłam? Niezaplanowane podróżowanie, kierowanie własny losem, spontaniczne pomysły, szukanie noclegu, zwiedzanie i poruszanie się w całkowitej wolności. Nie obawiam się, że nigdy nie byłam w tych miejscach, nie mam wątpliwości, że nie znajdę drogi z dworca gdzieśtam. Dookoła są ludzie, wszyscy potrafią mówić, więc jakoś się dogadam. Oprócz tego cały czas trwam w swoim przymusowym hobby, czyli czekam. Ta niepewność zaczyna być już męcząca.

Nauczyliśmy się latać.




wtorek, 13 lipca 2010

100. Bonne anniversaire!

"Nie wypada się zestarzeć, zanim się nie zmądrzeje."
Nie zestarzałam się tak bardzo, ale chyba jestem bogatsza o wiele doświadczeń. Jednak stwierdzam, że nawet to co teraz mnie spotyka nie jest prawdziwą dorosłością. Owszem trzymam mocno swoje życie w ręce i nadal ode mnie zależy co z nim zrobię. Tylko, że teraz znaczy to tak dosłownie... 
Nie ma przypadków. Paczka doszła dzisiaj po południu. Była najlepszą niespodzianką! W dodatku rodzina znalazła nową au pair i jestem wolna. Mogę wrócić, albo iść do innej rodziny. Widocznie jeszcze mam tu zostać, skoro terminy się dobrze ułożyły i mogę już wyjechać w sobotę. Czekają na mnie dwaj nastoletni chłopcy. Nie dam się złym przeczuciom rodziców. Myślę pozytywnie, bo inaczej chyba bym zwariowała. 
Stosunki z małą w normie. Nie wiem czy z okazji urodzin mnie nie ugryzła? Taki prezent? Bardzo miły. Rano zaśpiewali mi "happy birthday" i "bonne anniversaire" i dali prezent! Co prawda zupełnie nie w moim stylu, ale może kiedyś dorosnę do tego, żeby go użyć. Po południu upiekłam ciasto. Były zaświecone świeczki i marzenie. 
Tylko wieczorem ktoś próbował znać mnie lepiej niż ja sama i zaplanował imprezę zupełnie nie dla mnie. Dlatego zrobiłam odwrót i nadal jestem sobą i trzymam się swoich zasad. 
Studia dalej wiszą w powietrzu. Ale pomyślę o tym jutro...

niedziela, 11 lipca 2010

99. Zwrot akcji.

Doczekałam się nieoczekiwanego zwrotu akcji. Wystarczy jedna myśl w dwóch głowach, jedno pytanie, jedno westchnienie za dużo i rozmowa sama schodzi na te tory. Właśnie to średnio poukladane życie będzie jeszcze bardziej mniej poukładane. Zmieniam rodzinę. Nie przez jakieś rewolucyjne wydarzenie, ale przez ciąg zdarzeń, które nie były uzgodnione, przez niedomówienia, co jest zresztą najczęstszą przyczyną sporów. Nie zamierzamy się jednak rozstać w złych stosunkach, wręcz przeciwnie. Zrobię wszystko, żeby ten czas minął jak najlepiej, bez zarzutu. A w międzyczasie szukam. To oczywiste i normalne, że mogę czuć strach, niepewność. Niefortunnie zbiega się to też z terminami przyjęć na studia. Jak mam być zawieszona w niepewności to na całej linii. Najwyżej jak nic nie znajdę to mogę przecież wrócić do Polski. Ale ważne, że decyzja podjęta. Stanęłam na przeciwko prawdy i popatrzyłam jej prosto w oczy. Pomyślałam: teraz jest na to najlepszy moment. Nie traktuję tego jako ucieczkę, bardziej jako wzięcie sprawy w swoje niepewne i drżące ręce. Ale lepsze to niż męczarnia przez nie wiadomo jak długi czas. Wiem jedno, nie będę żałować, że przyjechałam do tak pięknego miejsca i spędziłam czas z tymi sympatycznymi ludźmi. Mam nadzieję, że tej decyzji też nie będę żałować.
Aż za dobrze harmonizuje się ten stan z tekstem piosenki Marka Grechuty:
"Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy"

piątek, 9 lipca 2010

98. Czekanie.

Mogłabym w nieskończoność mówić to słowo, żeby tylko jakoś czas szybciej minął. Ostatnio nic innego nie robię tylko czekam. Czekam na przyszłość, szkoda, że nawet nie wiem jaką. Stoję nad przepaścią i chyba wkrótce spadnę w dół. Jestem tego coraz bardziej pewna. Chociaż jestem we Francji, to dylematy i niepewność są identyczne. Co z moim życiem? Czy po Francji będę miała do czego wracać, coś nowego rozpocząć? Czy rzeczywistość jest aż tak brutalna, że z trudem udaje Ci się dostać na dzienne studia, a później kiedy je już kończysz nie możesz znaleźć pracy, bo studiowałeś i nikt cie nie potrzebuje? Za długo żyję nadzieją, że wszystko się ułoży. A tymczasem rzeczywistość jest inna. Zdecydowanie spada poczucie własnej wartości. Nigdzie się nie dostanę.
Mamy lipiec, czas na zmiany w nadmorskim miasteczku. Dużo turystów. Ostatnio same nowe twarze na placu zabaw. Odkąd skończyłam czytać polskie książki, które miałam ze sobą i czekam na następne, obserwuję bawiące się dzieci. Jakie było moje zdziwienie, kiedy podszedł do mnie jeden chłopczyk i sepleniąc mówi: chce mi się siku! Nie wierzyłam własnym uszom! On to powiedział po polsku? Polacy! Stałam razem z jej mamą przy dzieciach i pytam się: -Skąd jesteście? -Z Polski -Wiem, ja też. -Tak? Już myślałam, że to będzie zmarnowana szansa porozmawiania z Polakami w tym miejscu, ale po 10 minutach kobieta podeszła do mnie i zaczęłyśmy rozmawiać.
Sytuacja z Małą Złośnicą- w normie. Zależy od dnia. Od humoru. Od temperatury. Od ilości snu. Czasami klei się do mnie cały dzień, a czasami gryzie mnie jak tylko się wkurzy. Ćwiczę cierpliwość.
Wracam do mojego ulubionego zajęcia- czekania. Dam znać kiedy się czegoś doczekam.

"GdyPan  Bóg  drzwi zamyka, otwiera okno." 

środa, 7 lipca 2010

97. Wyprawa po marzenia.

Zrobiłam ciekawą zapowiedź wypadu na wyspę, a tymczasem obrałyśmy z ciocią zupełnie inny kurs. Kocham spontaniczne zmiany decyzji. Rozłożyłyśmy mapę i razem spojrzałyśmy w to samo miejsce, które znajdowało się ponad 100 km od nas na północ, wgłąb kraju. Nie myślałyśmy długo, od razu ruszyłyśmy w drogę do miejsca gdzie spełniłają się marzenia.
Miałyśmy plan być nad jeziorem Świętego Krzyża (Lac de Sainte Croix), zobaczyć lawendowe pola, przejechać Grand Canyon (we Francji też jest!), ale udało nam się zobaczyć o wiele więcej. Wszystko  dzięki spontanicznym decyzjom i błędom patrzenia na mapę.
Najpierw zatrzymałyśmy się w Draguignan (miasto w którym na stałe mieszka Sony ze swoją siostrą Mayevą). Dowiedziałyśmy się, że przez te ulewy i powodzie, które miały miejsce 3 tygodnie temu część drogi była zepsuta, więc musiałyśmy zmienić trasę i jezioro pokonywałyśmy od strony zachodniej. Dzięki temu pierwszy raz wykąpałyśmy się w jeziorze w okolicach Bauduen. Miało niesamowity kolor! Błękit pomieszany z turkusem. Było ciepłe, ale bardzo głębokie o dosyć kamienistym dnie. 


Dużo zdjęć robiłam z samochodu, ale ciocia okazała się na tyle dobrze współpracującym kierowcą, że wykorzystywała punkty widokowe i nie jechała tak szybko kiedy zależało mi jakimś widoku. Dlatego zawdzięczam jej wiele całkiem dobrych kadrów. Właściwie całą wycieczkę jej zawdzięczam. 


Nad jeziorem zapytałyśmy pana z wypożyczalni, czy wie coś na temat pól lawendowych tutaj w okolicy. Pokazałyśmy mu mapę, a on wytłumaczył nam którędy dojechać do lawendowego raju. Obmyślałyśmy z ciocią plan jak mu ukręcimy głowę, jeśli blefował. Jechałyśmy ciągle na północ, a piękna trasa widokowa towarzyszyła nam po prawej stronie. Wreszcie wjechałyśmy na płaskowyż. Są! Pola lawendowe! Od razu je wypatrzyłam. Zjechałyśmy na "białą drogę" (wiejską, mało uczęszczaną). Po jednej i drugiej stronie w rz ądkach rosła lawenda. Jedno pole bardziej fioletowe drugie mniej. To w zależności od wieku i rodzaju lawendy. W końcu wybrałam jedno pole i zjechałyśmy na pobocze. Chwila dla fotoreporterów. Nie, żadnych fotoreporterów. Może za mało czasu wtedy stałam i zwyczajnie cieszyłam się, że znajduję się w takim cudownym otoczeniu, jak to zwyczajnie robię, gdy chcę coś przeżyć, dobrze zapamiętać. Jednak marzeniem było również zrobienie pięknych zdjęć, więc zatrzymywałam utracone chwile pomiędzy mignięciami miagawki. Teraz gdy oglądam zdjęcia nie mam tylko obrazu przed oczami, ale czuję też jej zapach, a także słyszę pszczoły, które ciężko pracują. Było jeszcze za wcześnie na lawende w pełnej okazałości, więc zapowiada się powrót w to piękne miejsce. A tymczasem pragnę, by wszyscy, którzy czytają moje teksty z czytelników zamienili się w widzów.






Dobrze, że wybrałyśmy drogę na płaskowyżu, bo równolegle biegła droga wzdłóż jeziora, jednak znajdowała się pod nami, wtedy na pewno nie zobaczyłybyśmy lawendy.
Chociaż było już po 18 miałyśmy przed sobą jeszcze długą drogę i właściwie jeszcze wiele do zobaczenia. Pomiędzy drzewami ukazało nam się urocze miasteczko pomiędzy górami- Moustiers- Ste Marie. Pomyślałyśmy o tym samym: musimy do niego pojechać.

Zbierało się na burzę, ale nas to nie zniechęcało.


Sklepy z pamiątkami w których sprzedają czujniki-cykady, imitujące granie wieczorne cykad. Niestety bardzo ubogo imitujące. Wieczorem i w nocy prawdziwe cykady umilają czas, kolyszą do snu, a ich imitacje po prostu działają na nerwy zwłaszcza, że znajdują się w co drugim domu.



Pokochałam lawendowe lody! Nie wyobrażałam sobie jak mogą smakować. Myślałam, że może bardziej gorzkie, ale były wyśmienite! Ciekawe czy jeszcze kiedyś je spróbuję.

Po krótkim odpoczynku w tak uroczym miejscu ruszyłyśmy w stronę Grand Canyon'u. Długo dyskutowałyśmy czy wybrać jego północną czy południową stronę. Dlatego poszłyśmy na kompromis i połowę przejechałyśmy północną, połowę południową. Nie byłam przygotowana na takie cudowne widoki! Na szczęście mój obiektyw tym razem przejął kontrolę i był znakomicie przygotowany do uwiecznienia w swoich wąskich ramach tyle piękna.








Przyroda robi niespodzianki i spełnione marzenie wieńczy tęczą ze skarbem na jej końcu. 



Już myślałam, że nie zobaczę we Francji tak pięknych zachodów słońca. Kilka minut po tym jak odjechałyśmy z tego miejsca zza chmur wyszła czerwona tarcza słońca, ale nie było mi już tak żal. Widziałam tyle pięknych widoków tego dnia, że ten zachód słońca byłby zbyt dużym rozpieszczeniem.
Wracałyśmy beztrosko rozmawiając sobie o świecie muzyków. Wróciłyśmy późno w nocy i spałyśmy w jednym łóżku. Rano Julia była oczarowana moją ciocią i chciała, żeby pomagała jej w myciu zębów i czesaniu. Zawiozłyśmy ją do przedszkola i zjadłyśmy królewskie śniadanie. 
W jeden dzień spełniły się moja marzenia (oczywiście nie wszystkie), ale także te o których nawet nie zaczęłam marzyć. Teraz zastanawiam się jaki wpływ ma na człowieka przebywanie wśród piękna przyrody. Czy człowiek staje się piękniejszy? Czy jego wnętrze się ubogaca? Czy człowiek przypomina sobie, że jest tylko człowiekiem? Polecam wszystkim!