niedziela, 15 kwietnia 2012

chłopczyk.

W czwartek przyszedł na świat czwarty brat. Razem z nim przyszła pierwsza wizyta na porodówce, podsłuchiwanie odgłosów przychodzenia na świat kolejnego człowieka, radosne nucenie we are the champions po usłyszeniu pierwszego płaczu. Wrócił widok poddenerwowanych tatusiów na oddziale neonatologicznym, bezprecedensowych pielęgniarek chwytających noworodki jak kocięta na jednej ręce i myjących je pod kranem. Przyszedł widok samotnych, płaczących, opuszczonych dzieci, leżących w sali, zupełnie samiutkich, pozostawionych sobie, opuszczonych już w pierwszym dniu życia, rozdzierających mi serce. 
Dużo emocji porodowych, dużo radości z cudu nowego życia. Dużo wspomnień i gratulacji. Takiego poświęcenia jednej kobiety, jakiego nie da się opisać. Ostatnich przygotowań i oczekiwania w domu na nowego członka rodziny. Aż w końcu dużo żółtych tulipanów i sześć czerwonych róż. Świąteczny obiad i wspólne popołudnie przy kawie i herbacie. Do tego zazdrość Małej Potomki i zmiana perspektywy na bycie starszą siostrą. Dużo pampersów, trochę kremów, chusteczek, pieluszek i ubranek. Cisza, fotel i strefa niepodchodzenia i nie proszenia o nic. Pory karmienia. Pory odbijania. Pory usypiania. Pory płaczu i bolącego brzuszka. Pory śpiewania kołysanek i bujania w kołysce. Ale ponad tym dużo miłości.
A ja nie umiem się z tego tak cieszyć jak ostatnio. Dziwię się rodzicom za ich szalone pomysły. Dziwię się swoim braciom za odwracanie się tyłem i maszerowaniem do własnych spraw. Wkurzam się za ich nieodpowiedzialność i niedojrzałość. Czymkolwiek jest syndrom dorosłego dziecka wychodzącego z domu, a z drugiej strony poczuwającego się do pozostania w nim do pomocy, prawdopodobnie on mi dolega.