czwartek, 23 września 2010

To nie koniec.

Kiedy wróciłam z Francji nie miałam żadnych planów jak ułożą się dalej moje wakacje. Jednego byłam pewna. Mała Julka zwana Potomką wraz z resztą rodzinki nie pozwolą mi się nudzić. Kiedy załatwiłam już sprawy związane z rekrutacją i mogłam spokojnie odetchnąć, że jestem studentką, wyruszyłam w stronę Częstochowy z grupą podobnych samozaparciuchów, również studentów. To był czas kiedy zostawiłam aparat w domu i poszłam poszukać siebie, użyźnić moją  wyjałowioną duszę. Idąc zaczynamy patrzeć na codzienne, prozaiczne sprawy z zupełnie innej perspektywy. Idąc całe dnie lepiej czuje się smak wody, ukojenie w cieniu drzew, odpoczynek w nocy. Wolę sobie nie wyobrażać co by się stało z moim wnętrzem, gdybym dalej była za granicą, albo nie zdecydowałabym się wyruszyć. 
Jak już raz wyruszę to od razu ciągnie mnie dalej, że nie mogę przestać, więc gdy tylko wróciłam po dziesięciodniowej pielgrzymce, przepakowałam rzeczy do walizki i nie spędzałam wymarzonej nocy (w końcu!) w swoim łóżku, ale wsiadłam w nocny pociąg nad morze, do mojej rodziny z Niemiec, a głównie kuzynki Zosi, rówieśniczki, z którą bardzo dawno się nie widziałyśmy. To ją można zaliczyć do głównych sprawców tego, że wyjechałam do Francji jako au pair. Ostatnim razem, kiedy się widziałyśmy, a było to zimą, poszłyśmy na wieczorny, zimowy spacer. W tym przypadku po raz kolejny sprawdza się moja teoria dotycząca marzeń, że czasami wystarczy je wypowiedzieć na głos, żeby ktoś je usłyszał, a później w określonym czasie spełniają się. Tak było i tym razem. Kiedy ja siedziałam nad książkami i lepiej by było gdybym nie myślała o wakacjach, o Francji i byciu au pair, Zosia szukała dla mnie w Internecie informacji, potrzebnych stron, agencji i nie wiadomo czego jeszcze. Wiedziała, że byłam w tym całkiem zielona, więc pomogła mi. Ale powracając jednak do spotkania na wakacjach, były to niezwykłe dni wśród zieleni, ciszy, spokoju, na wyspie Wolin z moim kochanym kuzynostwem, leniwym pływaniem na łódce po jeziorze, bieganiem brzegiem morza i szukaniem muszelek, wycieczkami rowerowymi po tak zielonym i pachnącym lesie, który wydawał się dżunglą, nocnymi, babskimi rozmowami, grą w kości. 
Po powrocie do domu czekały mnie inne wyzwania z serii wyzwań artystycznych. Skrzypce czekały, palce jakby nigdy nie przestawały ćwiczyć i pobiegłam w maratonie kilku ślubów.  
Kolejnym spontanicznym pomysłem było zmobilizowanie mamy do wyjechania gdziekolwiek z dziećmi, które akurat zostały w domu i jeszcze mają wakacje (czyli głównie Król Karol- najmłodszy brat, od jutra 10-latek, ale oprócz tego Potomka, która przecież jeszcze nie chodzi do szkoły i ja, która już nie chodzę do szkoły, ale też mam jeszcze wakacje). Tak się złożyło, że mamy wspaniałomyślnych sąsiadów, przyjaciół, którzy zaproponowali nam, że zarezerwują dla nas koło siebie domek nad morzem. I tym oto sposobem znaleźliśmy się nad morzem Bałtyckim, w ślicznym, przytulnym drewnianym domku, w otoczeniu roześmianych buzi sąsiadów i ich dzieci, naszych rówieśników, w czasie kiedy pogoda nie dawała powodów do radości. Samo wyrwanie się z domu, codziennych obowiązków i monotonii przez niektórych odczuwanej, odetchnęliśmy pełną piersią i nabraliśmy sił. Nawet kilka dni w innym miejscu może sprawić, że jesteśmy odmienieni. Zmiana powietrza i otoczenia na naturalne, spokojne wyzwala w nas to co najlepsze. 




To nie koniec wakacyjnych wypraw w moim wykonaniu. Jednak nie mogę wszystkiego opowiedzieć za jednym razem, bo może umknąć wiele ciekawych szczegółów. Dlatego też powrócę do opowieści do Nicei i Monaco (planowałam to dokończyć w wersji audio, ale zobaczymy, czy nie skończy się na tekście, który już mam), a także ostatnim wypadzie z którego wróciłam wczoraj. Dla wszystkich wątpiących w to, że przestałam pisać, przestałam istnieć informacja: to, że nie widzicie, czy piszę, czy żyję, nie oznacza, że nie piszę i nie żyję. Aczkolwiek dziękuję za troskę. Przez to zmobilizowałam się i publikuję to co zapisuje się w moich oczach i sercu.